Zbliżały się igrzyska olimpijskie. W Polskim Związku Piłki Nożnej
nastąpiły zmiany. Nowym trenerem reprezentacji został Kazimierz Górski.
Zaczął w maju 1971 roku od zwycięstwa w wyjazdowym meczu ze Szwajcarią w
Lozannie. I tak nastała złota era polskiej reprezentacji.
Zmieniło
się także życie Kazimierza Deyny. Do października roku 1968 pełnił
zasadniczą służbę wojskową. Mieszkał w ośrodku sportowym obok stadionu,
ale poza pierwszym miesiącem tzw. unitarki, nikt nie traktował go jak
żołnierza. Raz tylko zdarzyło się, że jego dowódcę w jednostce
uprzedzono o kontroli, zebrał więc swoich podwładnych – sportowców, żeby
im się dobrze przyjrzeć. Stanęło kilku mistrzów sportu, którzy w
nienoszonych na co dzień mundurach wyglądali jak ostatnie ofiary.
Wszystkich wysłano do fryzjera.
Kazik nawet nie próbował dyskutować.
Od razu pobiegł do trenera Vejvody, bo tylko on był dla niego
autorytetem we wszystkich sprawach, i dopiero przed nim zaczął
lamentować. Wtedy kto nie miał plerezy, ten się wśród dwudziestolatków
nie liczył. Pan Jaroslav popatrzył, poklepał Kazika po plecach i
powiedział: – Kaziu, ja ciebie rozumiem, ale jak cię piłka zobaczy, to
się przestraszy. Poproś fryzjera, żeby chociaż skrócił ci te „kotlety”
na policzkach.
Rad nie rad, skrócił, ale szybko odrosły. I choć
zmieniały się mody a lata mijały, Kazik zawsze nosił długie baczki. W
Polsce, w Anglii i w Stanach.
Dopóki służył w wojsku, nie musiał
myśleć o samodzielnym życiu. Wszystko podawano mu pod nos, na brak
pieniędzy nie narzekał. Jeździł wtedy często do Starogardu (latem bardzo
lubił zbierać jagody w pobliskim lesie), a po każdym takim pobycie w
kieszeniach sióstr i braci lub ich dzieci zostawały jakieś złotówki. Im
grał częściej i lepiej, tym było ich więcej. W tym czasie miał też kilka
propozycji z innych klubów. Ale Legia już zdążyła się zorientować, jaki
skarb jej się trafił, i nie zamierzała się go pozbywać. Ponieważ jednak
nie bardzo wiedziała, co mu zaproponować i jak potraktować ŁKS, którego
zawodnikiem Deyna stawał się automatycznie w dniu zakończenia służby
wojskowej, dokonano zabiegu wyjątkowo prostego, choć – gdyby to
dotyczyło zwykłego żołnierza – niezgodnego z prawem.
Kiedy centymetr w
wojskowych koszarach stawał się coraz krótszy i do ostatniego cięcia
nożyczkami zostało już tylko kilka dni, Deyna otrzymał rozkaz z
Ministerstwa Obrony Narodowej. Pismo było szokujące, ale ponieważ sam
Kazik nie bardzo mógł się zdecydować, jak pokierować swoimi krokami,
przyniosło mu ulgę.
Obywatel DEYNA KAZIMIERZ
Minister
Obrony Narodowej dziękuje Wam za wzorową służbę dla naszej Ojczyzny,
Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i w uznaniu zasług przenosi Was do
służby w Marynarce Wojennej. Miejscem Waszego zakwaterowania będzie JW w
Gdyni. Jednocześnie mianuję Was na stopień bosmanmata.
Tak to
mniej więcej wyglądało. Wojsko dla Kazika trwało nie dwa, a trzy lata
(służba w marynarce była o rok dłuższa). Czy trzeba dodawać, że
bosmanmat nigdy na oczy nie widział swojej jednostki, nie wiedział,
gdzie ona się znajduje, nie przepłynął mili okrętem i nie miał na sobie
marynarskiego munduru?
Faktycznym „miejscem zakwaterowania” stało się
pierwsze samodzielne mieszkanie, które otrzymał od Legii. Kawalerka
przy ulicy Płockiej na Woli. Deyna spędził tam kilka miesięcy. Było z
tym trochę problemów, lokator lubił bowiem korzystać z życia. Kawalerka
stała się w potocznym znaczeniu garsonierą. Kazik miał niewiele ponad
dwadzieścia lat i wszelkie prawa do poznawania świata. Czasami nawet
nieco z tym przesadzał i zapominał o swoich obowiązkach. Trzeba go było
szukać po całej Warszawie, a po dwóch dniach sam wracał. Raz spóźnił się
na zbiórkę przed wyjazdem na mecz do Krakowa, innym razem w ogóle nie
pojechał na obóz do Jugosławii. Z tych samych powodów. A była to jego
pierwsza zima w Legii! Trenował przez dwa tygodnie w błocie po kolana z
drugą drużyną, na bocznym boisku lub gdzieś na przedmieściach, co dało
mu trochę do myślenia. Na jakiś czas przynajmniej. Nigdy nie palił,
jeszcze wtedy prawie nie pił. Uwielbiał tylko „bliskie kontakty
trzeciego stopnia” z dziewczynami. Z wzajemnością. Któregoś lutowego
dnia 1967 roku do pensjonatu w Szklarskiej Porębie, w którym przebywali
legioniści, przyjechała dziewczyna z walizką. Najpierw upewniła się, czy
dobrze trafiła, po czym oznajmiła:
– Ja do pana Deyny. Jestem zaproszona.
Pana
Deynę oczywiście poinformowano o niespodziewanej miłej wizycie, ale
pana trenera również. Vejvoda zaprosił go do swojego pokoju i z
cierpliwością ojca, kochającego swoje dziecko, powiedział:
– Kaziu,
skoro koleżankę zaprosiłeś, to nie wypada się nią nie zająć. Wynajmij
jej pokój na tę noc, zaproś na herbatę, bo holka wygląda na zziębniętą, a
potem idź na stację i kup jej bilet powrotny do Warszawy. Koniecznie na
jutro rano. Ale pożegnaj się z nią już dziś.
Kiedy kończył się
dodatkowy rok służby wojskowej, o istnieniu Deyny przypomniał sobie ŁKS,
który dotychczas w ogóle się nim nie interesował. Trochę to nawet
Kazika uraziło i pomogło podjąć decyzję o pozostaniu w Legii. Większy
wpływ od działaczy mieli jednak dwaj koledzy z drużyny, którzy
zdecydowali się na taki krok wcześniej i byli z tego zadowoleni – Lucjan
Brychczy i duchowy opiekun młodzieży w zespole, Benio Blaut.
Deyna
postanowił zostać podoficerem zawodowym. Łódzki klub stracił w tym
momencie szanse na większe pieniądze. Musiał zadowolić się tym, co w
takich przypadkach przewidywały przepisy, za tzw. wyszkolenie. Wtedy
kwota ta wynosiła bodajże sto dwadzieścia tysięcy złotych. Nawiasem
mówiąc, kiedy w roku 1972 Jan Tomaszewski z dnia na dzień przeszedł z
Legii, która go nie chciała, do ŁKS, ten zapłacił stołecznemu klubowi
dokładnie tyle samo, ile Legia dała łodzianom za Deynę.
Ile otrzymał
Kazik za oddanie się wojsku, nie wiadomo. Podobno robiono jakieś
zrzutki. Być może działacze ŁKS przy okazji dostali pieniądze pod
stołem, ale byłaby to sytuacja wyjątkowa. Legia ze swoją wojskową
księgowością, w porównaniu z innymi klubami stała pod tym względem na
straconej pozycji. Miała inne atuty.
Sprawami socjalno-bytowymi
zajmowali się wówczas na Łazienkowskiej trzej wyżsi oficerowie – generał
brygady Wojciech Barański oraz pułkownicy – Zbigniew Andruchów i
Stanisław Gutaker. Dopiero nieco później, przy okazji jednego z procesów
sądowych, wyszło na jaw, że Deyna i Gadocha za pozostanie w klubie
otrzymali po sto tysięcy złotych. Ale o tym nawet w klubie nie wszyscy
zainteresowani wiedzieli. Członkiem zarządu sekcji piłki nożnej był
również pułkownik dyplomowany Czesław Kiszczak.
Wiosną 1969 roku
wydarzyło się coś, co odmieniło życie Kazimierza Deyny. Lecąc z Legią do
Poznania, na lotnisku Okęcie zobaczył dziewczynę, od której nie mógł
oderwać wzroku. Kazio nie był szczególnie wygadany, nie pytał o wrażenia
z ostatniej premiery teatralnej, ale kiedy spojrzał, dziewczynom robiło
się gorąco.
Tę adorował przez całą drogę, a w Poznaniu już wiedział
wszystko. Nazywała się Mariola Polasik (naprawdę Bogumiła Kazimiera,
starsza od Kazika o trzy i pół roku), numer telefonu napisał na
„Przeglądzie Sportowym”. Na rozmowy międzymiastowe wydawał coraz większe
pieniądze. Uczucie było tak głębokie, że zdarzało mu się po porannych
treningach brać taksówkę z Legii na Okęcie, lecieć do Poznania, spotkać
się z Mariolą i wrócić samolotem na trening popołudniowy.
Nie mogło
się to skończyć inaczej niż w kościele. Ślub odbył się w Poznaniu, 25
lipca 1970 roku. Świadkami byli dwaj najbliżsi koledzy, Benek Blaut i
Władek Stachurski. Delegacji na ślub i wesele przewodniczył pułkownik
Edward Samoraj. Wręczył serwis obiadowy i puchar z piotrkowskiej huty
szkła. Nie to było jednak najważniejsze. Pułkownik Samoraj miał
największy w klubie wpływ na przydział mieszkań. Nic więc dziwnego, że
wkrótce młoda para otrzymała mieszkanie na Puławskiej po Vejvodzie. Dwa
pokoje z kuchnią. Tuż przed wyjazdem Kazika na igrzyska olimpijskie do
Monachium Deynowie przeprowadzili się do swojego drugiego i ostatniego
mieszkania w Warszawie. Na rogu ulic Świętokrzyskiej i Emilii Plater, z
widokiem na Pałac Kultury. Adres: Świętokrzyska 32, mieszkania 26.
W
tym samym bloku z lat pięćdziesiątych mieszkali: Kazimierz Górski,
Lucjan Brychczy, Jacek Gmoch. Mieszkanie na szóstym, ostatnim, piętrze
składało się z dwóch pokoi i kuchni od strony Emilii Plater. Po
mistrzostwach świata w Niemczech Legia porozumiała się z sąsiadką,
znalazła jej inne mieszkanie, a o jej kawalerkę powiększono mieszkanie
Deynów do trzech pokoi. Były powody. W połowie roku 1973 przyszedł na
świat syn Norbert Kazimierz Sebastian.
Kazik miał tajny numer
telefonu. Dzwoniło się przez centralę Ministerstwa Obrony Narodowej
210-06 i prosiło wewnętrzny 33-572. Nie pamiętam, ale chyba trzeba było
przy tym się przedstawić.
Wróćmy z centrali na boisko. Na
początku lat siedemdziesiątych najlepszą reprezentację w Europie miała
Republika Federalna Niemiec. Jej główny rozgrywający Guenter Netzer był
dla Kazimierza Deyny wzorem. Jeśli Kazik miał kompleks jakiegokolwiek
piłkarza, to w tym czasie był nim właśnie Netzer. W grze obydwu można
było dostrzec wiele podobieństw, nic więc dziwnego, że niejednokrotnie
ich do siebie porównywano. Do bezpośredniego pojedynku jednak nigdy nie
doszło, choć niewiele brakowało.
W październiku 1971 roku do Polski
przyleciała reprezentacja RFN, która kilka miesięcy później zdobyła
mistrzostwo Europy. Helmut Schoen na ławce trenerskiej (z twórcą Adidasa
Adolfem Dasslerem, który chciał zobaczyć Warszawę), a na boisku Franz
Beckenbauer, Sepp Maier, Gerd Mueller, Paul Breitner, Juergen Grabowski,
Jupp Heynckes, Guenter Netzer.
Przegraliśmy 1:3. Część prasy
obarczyła winą za porażkę Jana Tomaszewskiego, co było niesłuszne i
krzywdzące. Netzer panował w środku pola, Mueller pod naszą bramką, a
Kazimierz Deyna przyglądał się temu z trybun. Kazimierz Górski
postanowił sprawdzić Bronisława Bulę z Ruchu i Antoniego Kota z Odry
Opole. Po tym meczu więcej tego nie robił. Trzeba było niecałych trzech
lat, żeby Deyna zdobył opinię najlepszego pomocnika świata. Netzer
został z tyłu.
Mecz z RFN był ostatnią dotkliwą porażką przed
pasmem sukcesów. Oczywiście pamiętamy jeszcze o Starej Zagorze,
rumuńskim sędzi (Victor Pădureanu wszedł do polskiej sportowej legendy
jako Paduranu), który pomagał gospodarzom, i o czerwonej kartce dla
Włodzimierza Lubańskiego. Ale ostatecznie odbiliśmy to sobie z nawiązką w
Warszawie. Zwycięstwo 3:0 jeszcze nam nie dawało awansu do turnieju
olimpijskiego. Pomogli Hiszpanie, którzy nieoczekiwanie zremisowali z
Bułgarami 3:3. Polscy piłkarze po dwunastu latach znowu pojechali na
igrzyska. W Monachium i innych miastach RFN rozegrali siedem meczów. Ten
ostatni przyniósł im złoty medal.
Rozpoczęli od nadspodziewanie
łatwych spotkań z Kolumbią – 5:1 i Ghaną – 4:0. Gadocha strzelił pięć
goli, Deyna trzy, a Lubański jednego. Trudniejszy był trzeci mecz z
drużyną NRD, która dwa lata wcześniej pokonała nas w Rostocku aż 5:0.
Tym razem w Norymberdze, Niemcy nie mieli szans. Jedyny ich pomysł
sprowadził się do zamiany numerów na koszulkach. Kazimierz Górski miał
lepszy. Wystawił debiutanta, Zbigniewa Guta z Odry Opole. Niemcy
pilnowali Lubańskiego, Deyny i Gadochy, ale przez dziewięćdziesiąt minut
nie mogli się zorientować, gdzie gra Gut, „człowiek, który się nie
męczy”. Gut miał nieprawdopodobną wydolność i kondycję, biegał po całym
boisku, siejąc zamęt w niemieckich szeregach. Wygraliśmy 2:1 po golach
środkowego obrońcy Jerzego Gorgonia. Niemcy nie wynaleźli takiego środka
dopingującego, który z powodzeniem mogliby zastosować w piłce nożnej.
Koksowali lekkoatletów i pływaków, ale z piłkarzami szło im gorzej.
W
kilkunastodniowych turniejach istnieje coś takiego jak „syndrom
czwartego meczu”. Dla Polaków był to pojedynek z Danią. Męczyliśmy się
ponad miarę i ostatecznie zremisowaliśmy 1:1 po strzale Deyny. W
duńskiej drużynie wystąpił dwudziestoletni Allan Simonsen, który pięć
lat później zdobędzie „Złotą Piłkę” dla najlepszego gracza Europy.
Kazik
miał wyjątkowy dar koncentracji. Ileż to bramek decydujących o
zwycięstwie lub remisie padło po jego strzałach lub zaskakujących
podaniach! To samo działo się i w następnym meczu, który – niewiele
brakowało – w ogóle by się nie odbył.
Miało to związek z napaścią
terrorystów palestyńskich na kwatery zajmowane w wiosce olimpijskiej
przez sportowców z Izraela. Igrzyska zostały przerwane. Piłkarze Polski i
Związku Radzieckiego wyjechali do Augsburga, ale czekali w szatniach aż
ktoś podejmie decyzję. Tymczasem w Monachium zastanawiano się, czy
igrzyska zakończyć, czy kontynuować. Piłkarze siedzieli więc, nie
wiedzieli, kiedy się rozgrzewać i czy warto. Gdy ostatecznie wyszli na
boisko, ich odporność psychiczna prawie się wyczerpała. Lepiej te
niecodzienne warunki znieśli nasi rywale. To oni byli początkowo lepsi, a
efektem przewagi stała się bramka, zdobyta w dwudziestej ósmej minucie
przez Olega Błochina.
Rosjanie wygrali pierwszy mecz w grupie z
Marokiem 3:0, więc jednobramkowe prowadzenie ich zadowalało. My, po
remisie z Danią, żeby myśleć o finale, musieliśmy wygrać. Przez
dwadzieścia minut drugiej połowy mimo wzrastającej przewagi Polaków
wynik się nie zmieniał i Kazimierz Górski postanowił wzmocnić atak.
Wiedział, że musi posadzić na ławce Guta, a Lubańskiemu i Gadosze dodać
trzeciego napastnika. Powiedział więc do siedzącego obok Andrzeja
Jarosika:
– Rozbieraj się. Wchodzisz za Guta, ale grasz w napadzie.
I
teraz nastąpiło coś, czego doświadczony trener jeszcze nie przeżył.
Jarosik popatrzył na niego, nie ruszył się, nawet nie próbował zdjąć
dresu i odparł:
– Teraz to ja nie gram.
Górski nie miał nawet
czasu się zdenerwować. Za Jarosikiem siedział Zygfryd Szołtysik i jemu
polecił wyjść na boisko. Nie miał wyjścia. Zyga znakomicie rozumiał się z
Lubańskim, dużo biegał i mógł dodać kolegom trochę sił.
Nie wiadomo,
jak potoczyłyby się losy meczu, gdyby Jarosik nie ujął się honorem. W
każdym razie jego odmowa stała się szczęśliwym zbiegiem okoliczności. A
my, dziennikarze, początkowo pisaliśmy o „nosie trenera”.
Niedługo po wejściu Szołtysika jego akcja z Lubańskim została przerwana w polu karnym faulem Władimira Kaplicznego.
Pierwszym
wykonawcą rzutów karnych w reprezentacji był Lubański, po nim Gadocha
lub Deyna. Kiedy przyznano nam jedenastkę w meczu z NRD, Lubański,
biorąc pod uwagę fakt, że Gadocha ma szansę zostać królem strzelców
turnieju, zrzekł się strzału na jego korzyść. Robert jednak przedobrzył.
Posadził bramkarza w jednym rogu, a strzelił w drugi. Chciał zmieścić
piłkę przy słupku i pomylił się o kilkanaście centymetrów. Strzelił w
aut.
Lubański po faulu był już zmęczony, a zresztą przestrzegano
zasady, zgodnie z którą poszkodowany nie powinien wykonywać karnych.
Więc Włodek, siedząc jeszcze na ziemi i nie czując się na siłach,
powiedział tylko do Deyny: – Kaziu, musisz ty.
Jeśli ktoś
kiedykolwiek w życiu strzelał karnego w końcówce meczu, zdając sobie
sprawę, że od jego uderzenia zależy wynik, ten dobrze wie, co przeżywa
piłkarz w takiej sytuacji. Można strzelać sto razy bezbłędnie na
treningach, kiedy jednak wyjdzie się na zapełniony stadion, uświadomi
sobie odpowiedzialność, przypomni fakt, że w kraju ludzie nerwowo patrzą
w telewizor, przychodzi zwątpienie. A przecież ten strzał miał wartość
medalu olimpijskiego.
0 komentarze:
Prześlij komentarz